wtorek, 6 sierpnia 2013

Przypadki Pani Eustaszyny. Maria Ulatowska

Przypadki pani Eustaszyny - Ulatowska Maria"Książka trochę niepoważna, a miejscami owszem. Główna bohaterka – pani Eustaszyna, mająca tak naprawdę na imię Jadwiga – przedwojenna „ahystokhatka”, jest postacią niesamowitą. Walka ze służbą zdrowia, rewolucje domowe, organizowanie życia męża, loty samolotem, obrót nieruchomościami czy napisanie książki? Wszystko to drobiazgi dla naszej bohaterki. Głównym jej zadaniem jest odgrywanie wiodącej roli w życiu wszystkich znanych jej osób ze szczególnym uwzględnieniem bratanicy męża i jej mężczyzn, czyli jednego nieco safandułowatego inżyniera i jednego bardzo przystojnego lekarza kardiologa. Którego z nich wybierze bratanica? A właściwie – którego z nich wybierze dla niej jej ciocia? Jak pani Eustaszyna przemebluje świat, co zarządzi i czym zaskoczy znanych i nieznanych jej ludzi? Opisywane tu sytuacje mogły się zdarzyć, albo i nie... Ale czytać o nich trzeba z przymrużeniem oka. Bo po to zostały opisane – żeby rozbawić i nieco rozświetlić szare dni..."


Beznadziejne Przypadki Pani Eustaszyny




Pani Ulatowska zadebiutowała jakiś czas temu przyjemną serią "Sosnówka", po której niewymagającemu czytelnikowi robiło się na sercu całkiem błogo. Tylko i wyłącznie dlatego, że czas przy czytaniu Sosnówkowej serii spędziłam przyjemnie i bez wyrzutów sumienia, że czytam taki rodzaj literatury sięgnęłam po kolejny wypiek Pani Ulatowskiej. Oczywiście z nadzieją, że będzie jeszcze cieplejsze od swoich dwóch poprzedniczek. 

Przeczytałam pierwszych kilkanaście stron, kiedy zaczęłam poddawać w wątpliwość kwestię mojego wzroku. Nadziwić się Pani Ulatowskiej nie mogę jak bardzo można nie szanować inteligencji czytelnika, aby wydać coś, co nie zasługuje nawet na miano papieru toaletowego. Ciężko opisać moje ogromne rozczarowanie, wkurwienie, złość i cierpienie, po tym co zaserwowały mi Przypadki, które są nijakie, rozwlekłe i przyprawiające czytelnika o narkolepsję.

Książka miała być trochę” niepoważna. Trochę to do cholery, niezbyt adekwatne określenie, tego co otrzymałam za 32zł. Nie wiem jak i po co dobrnęłam do końca, ponieważ szlag trafiał mnie już od pierwszych stron. Może nikła, jednak naiwna nadzieja na zaskakujące zakończenie, które zrekompensowałoby mi poniesione straty moralno-intelektualne? No na przykład śmierć głównej bohaterki i pewność, że Bóg jednak strzeże nas wszystkich przed takimi pustymi, Dulskimi Eustaszynami?

Nie mam kompletnie nic do starszych pań, ani tym bardziej do starszych datą arystokratek. Jednak jeżeli taka Pani ma coś z głównej bohaterki tejże książki, uruchamia się we mnie jeden z pradawnych, jednak jak najbardziej na miejscu - instynktów: uwaga zagrożenie, spierdalać, uciekać gdzie pieprz rośnie!

Główna bohaterka to prawie osiemdziesięcioletnia, głupawa emerytka, która swoim zachowaniem udowadnia całemu światu, że jako jedyna zeżarła wszystkie rozumy świata i wie: co, kto z kim, gdzie i po co powinien: mówić, robić, wybierać, srać, uprawiać sex. I Was ustawiłaby również po swojemu, czy to by Wam się spodobało, czy nie. Jak miałam się tym nie zirytować i pozbyć się chęci zabicia głównej bohaterki? Moja szczęka dostała takiego szczękościsku, że dziwie się, że wszystkie kły mam na swoim miejscu.

Perypetie "Przypadków Pani Eustaszyny" są okropnie nieśmieszne. Jako osoba zdrowa, w pełni sił fizycznych (wydaje mi się, że nie można tu mówić o pełni sił umysłowych, bo te babsko jest umysłowo chore) - przychodzi do lekarza wielce zaskoczona i oburzona widząc czekający sznur ludzi w poczekalni. Nie zważając na to, że w kolejce mogą być osoby przecież o wiele bardziej potrzebujące wizyty lekarskiej, zachowuje się jak Królowa Bona - jedzie po Panią Minister, aby ta załatwiła za nią, to co każdy człowiek musi przeżyć – (nie)cierpliwego odczekania na swoją kolej. Jakby dopiero dziś się urodziła i nie wiedziała jakie zasady panują w miejskich przychodniach. Eustaszyna jest egoistyczną, prostą jak autostrada, przymykającą oczy na cierpienie innych (obcych sobie) ludzi starą krową. Był to po prostu (jeden z wielu) niesmaczny i mało zabawny przypadek Eustaszyny.

Podobnie jest z remontem kuchni, gdzie nowe kuchenne meble wg Pani Ulatowskiej oznaczają: mieć to znaczy być, bo im więcej osób pozazdrości, tym będę lepsza, szczęśliwsza, bardziej wartościowa. Koszmar. Kolejną zmorą jest jej mąż (jak i wszyscy inni bohaterowie). Cisną się na usta, a raczej na palce niestosowne wyrazy. Te łagodniejsze to: pantoflarz, flak z olejem, bierny aż do szpiku kości posługiwacz swojej żony, rozmemłany, przegotowany stary cap. Po prostu łapy opadają i już nie mają siły przerzucać kolejnych kartek. Zastanawia mnie, kto lubi czytać o takiej pasywności życiowej, życiowej niedojdzie, która nie zmienia się (jak i wszyscy inni bohaterowie), aż do zakończenia tej pożal się boże książki.

Cała rodzina Pani Eustaszyny (jak i wszyscy inni bohaterowie) są kompletnie pozbawieni charakteru: nijacy i durnowaci. Podobni do krów (przepraszam biedne krowy) idących na rzeź, są obojętni na włażenie Eustaszyny do każdego zakamarka ich życia. We wszystkim jej ustępują, przyklaskują, mając zerową odwagę do powiedzenia głośno, tego co tak naprawdę w tych zakutych łbach myślą. Eustaszyna ingerując w życie wszystkich osób, sprawia, że człowiek ma ochotę nią potrząsnąć i głośno zawyć nad wszystkimi osobami, które tak łatwo jej się podporządkowują i cechują się upartym niemyśleniem. Wydaje mi się, iż ta franca potrafiłaby wejść również w odbyt jeżeli miałaby ku temu odpowiedni poślizg.

Gdyby książka była moja, wyrywałabym kartki na znak buntu i niezgody, że coś takiego można wypchnąć na rynek wydawniczy.

To co mnie dodatkowo doprowadzało do szewskiej pasji i wkurwienia, to eksponowanie zakupów w Ikei, Next`cie, jedzenia w Sfinksie oraz picia kawy w Coffee Heaven. Co to do diabła miało być? Reklama, niezgrabnie wkomponowana w fabułę książki? Pani Maria mogłaby chociaż ten jeden (z wielu) żenujących elementów pominąć, bo co jak co, ale chodzenie i lansowanie się w powyższych miejscach wcale nie podnosi atrakcyjności i wartości osoby, która dokonuje w nich zakupów.  Może dla Pani Ulatowskiej jest to (idiotyczna) cenna wskazówka dla starszych kobiet, aby mogły poczuć się młodziej? Wielka szkoda, że nie napisała o zakupach w sklepie Durex, bo może jako babcia dostałaby niemałą promocję na zestaw prezerwatyw Arouser? Wiecie, to te które mają stymulującą, prążkowaną powierzchnię i niezły (gadżet) zbiorniczek na końcu. AAAUUUUU….

Styl pisania i nieudane żarty wprowadzone w dialogach przyprawiają o zgrzytanie zębów. Książka irytująca, za długa, za nudna, za prosta, za banalna, za debilna. Zbyt dużo jest w niej gadania o niczym, jest zbyt idyllicznie, zbyt cukierkowo, zbyt wkurwiająco. Dialogi wymuszone, nienaturalne, żenujące i bardziej płytkie od brodziku w łazience.

Raczej nikt nie marzy o wykreowanym przez Panią Ulatowską świecie, w którym nadproduktywna, starsza Pani podejmuje decyzje w każdej możliwej materii, począwszy od zakupu sprzętu AGD po wybór przyszłego małżonka - oczywiście nie dla siebie. Czy taka miłość do rodziny usprawiedliwia wszystko? W tym Przypadku zdecydowanie nie. To jest po prostu chore.

Jestem pod ogromnym wrażeniem cierpliwości i tolerancji jaką przejawiają bohaterowie (i inni) wobec Pani Krzewicz-Zagórskiej. Ja wytrzymałabym z taką osobą maksymalnie 10 minut, by po tym czasie (nie)grzecznie kazać jej spierdalać wynosić się z mojego życia.

Po sympatycznej serii "Sosnówka", Pani Ulatowska stworzyła niezgrabny zlepek, który bardzo ciężko jest przełknąć. Po pierwsze szkoda czasu, bo z książki nie wyniesiecie nic, ani nie spędzicie czasu miło i przyjemnie, po drugie wydacie pieniądze na bohaterkę, którą ja osobiście bym zakopała w piachu modląc się o to, by już nigdy nie zmartwychwstała w drugiej części.

Nie wiem dla jakiego czytelnika dedykowany jest ten przypadek, bo na pewno nie dla fanów Sosnówki. Jeżeli jednak żyjecie w przekonaniu, że włażenie buciorami w czyjeś życie jest jak najbardziej na miejscu – spodoba się Wam taki chłam.  "Przypadki" są przypadkiem beznadziejnym i mnie jako osobę, która przeczytała w swoim życiu sporo różnych książek - po prostu obrażają.

A Pani Ulatowskiej dedykuje jeden, wielki ryk pełen bólu, smutku i zaskoczenia, że zdzieliła swoich fanów czymś tak mocno przykrym.

AAAAUUUUUUUUUU

Moja ocena: 1/6

Maria Ulatowska. Przypadki Pani Eustaszyny. Wydawnictwo  Prószyński Media, okładka miękka, liczba stron: 424

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat Sosnówka Maria Ulatowska


Sosnowe dziedzictwo - Ulatowska Maria "Ciepła opowieść o kobiecie, której przeszłość zgotowała najwspanialszą niespodziankę – pomogła odnaleźć własne miejsce na ziemi. To historia, o której pomyślisz: chciałabym, żeby była moja...

Kwilące niemowlę, ukryte pod biurkiem pewnego tragicznego dnia podczas powstania warszawskiego, zamknięty na cztery spusty sejf, przez czterdzieści lat strzegący powierzonej mu tajemnicy, otoczony sosnami stary dwór nad jeziorem, czekający cierpliwie na swoją właścicielkę... Przeszłość i teraźniejszość splatają się tu w chwilami dramatyczną, a chwilami pełną humoru opowieść pokazującą, że los potrafi się do nas uśmiechnąć nawet wówczas, gdy zupełnie tego nie oczekujemy.   

Anna Towiańska niespodziewanie zostaje właścicielką Sosnówki, pięknego, starego dworku na Kujawach. Odziedziczony po matce, która nie wiedziała o jego istnieniu, opuszczony i zaniedbany dom wymaga solidnego remontu. Anna postanawia przywrócić mu dawną świetność.  Odkrywając malowniczą Sosnówkę, przygarnia porzuconą psinę i poznaje sympatycznych mieszkańców pobliskiego miasteczka. Samozwańczy parkingowy Dyzio, pilnujący porządku na rynku, przystojny weterynarz Grzegorz, właściciel firmy remontowej Jacek i mały Florek, szukający ciepła i miłości – wszyscy oni są pod urokiem prześlicznej, nowo przybyłej „dziedziczki z Sosnówki”. Nic więc dziwnego, że Anna postanawia zostać w Sosnówce na dłużej.

„Sosnowe dziedzictwo” to magiczna, pełna pogody ducha i życzliwości historia o tym, jak los czasami pomaga nam być szczęśliwymi."


Pensjonat Sosnówka - Ulatowska Maria "Dalsze losy bohaterów „Sosnowego dziedzictwa”.

Okazuje się, że można być szczęśliwym, gdy tylko pomoże się trochę losowi. Albo… kiedy los nam pomoże! W wyremontowanym dworku na Kujawach Anna Towiańska, młoda „dziedziczka z Sosnówki”, urządza przytulny pensjonat. Zakochana w tym miejscu, jego klimacie i w tutejszych ludziach, zdobywa nowych przyjaciół i… traci serce. Czy prowadzenie pensjonatu okaże się łatwym kawałkiem chleba?

„Pensjonat Sosnówka” to opowieść o ludziach dobrych i o tych, którzy dobro dopiero mają w sobie odkryć; o barwnym Dyziu, małym Florku, cudownej Irence, niezawodnym Jacku, suczce Szyszce oraz wielu innych mieszkańcach i gościach magicznej Sosnówki. To historia o poszukiwaniu miłości niezależnie od wieku i odkrywaniu pasji w rzeczach, które kochamy. O pensjonacie, który stał się enklawą dla wszystkich poszukujących równowagi w życiu. O miejscu, gdzie czas płynie wolniej, sosny szumią i pachną jak zwykle, a jezioro nieustannie lśni w słońcu..."


Słodko-naiwna bajka dla dorosłych

Po niektóre książki sięgam jak po słodycze. Wiem, że mogą być na tyle słodkie by mnie zemdlić, ale jako łakomczuch zjem do końca. Wiem również, że nie niosą ze sobą wiele wartości odżywczych, ale natychmiast poprawiają samopoczucie. I dokładnie taka jest dwutomowa seria Pani Ulatowskiej. 

Jestem pod wrażeniem wydawnictwa (albo swoim własnym), iż po przeczytaniu streszczenia dostałam to, co obiecywała mi że otrzymam, okładka książki: z założenia lekka, przyjemna i taka właśnie była. Utopijna, słodko-naiwna bajeczka dla dorosłych.

Fabuła niczym Was nie zaskoczy. Autorka opisuje temat dość ostatnio popularny wśród polskich pisarek, który można streścić w dwóch zdaniach: piękna trzydziesto kilku letnia bohaterka otrzymując w spadku stary, drewniany dworek nad jeziorem, ucieka z wielkiego miasta na wieś. Tam też poznaje swoją miłość i żyje w sielskim, pełnym sympatycznych sąsiadów świecie. 

Można powiedzieć, że dostaniecie po raz kolejny odgrzany kotlet innych pisarek, bo wszystko to już było w serii Pani Kalicińskiej lub „owocowej serii” Pani Katarzyny Michalak. Jednak Pani Ulatowska zdecydowanie lepiej radzi sobie z pokrzepianiem czytelniczych serc, bo jej seria nie jest na tyle pusta i idiotyczna, by zgrzytać zębami z każdą kolejną stroną. 

Ta dosyć krótka saga rodzinna jest prosta, nieskomplikowana, naiwna do bólu, opowiadająca o świecie, w którym wszystko jest wyidealizowane, przez co mało realne. Ale co z tego w tym przypadku? Wiedząc o czym jest, oczywistym jest również to, że książka nie jest oryginalna, jednak dobrze i szybko się ją czyta oraz idealnie spełnia swoją rolę – odpręża, a dzięki potężnej dawce optymizmu i oczywiście standardowemu, szczęśliwemu zakończeniu, jest idealną powieścią na jeden wieczór. 

Poza tym posiada wszystko to, co powinno posiadać ciekawe czytadło: jest ciepła, łatwa, przyjemna, nie wymaga koncentracji, napisana prostym, zrozumiałym językiem, do przeczytania w wolnej chwili. Autorka przystępnie i plastycznie opisuje przyrodę Kujaw oraz wypieki Pani Malinki (radzę zaopatrzyć się w kawałek ciasta przy czytaniu, bo niejednokrotnie przez te serniki i drożdżówki z wiśniami pociekła mi po języku ślina i zła na samą siebie byłam, że tak łatwo można mnie podejść opisując zapach i wygląd samych wypieków). 

Pomimo tego, iż Sosnówka nie jest żadnym bestsellerem, nie zmienia to faktu, że jest serią, po którą warto sięgnąć jeżeli tylko chcecie poprawić sobie nadszarpnięty (np. przez inne książki, bądź prywatne życie) nastrój. 

Jeżeli ktoś nie przepada za tego typu książkami powinien sięgnąć po inny rodzaj literatury. Ja akurat wiedziałam na co się porwałam, dlatego nie jestem rozczarowana i czasu spędzonego w Sosnówce nie mogę uznać za stracony. Takie książki można zjeść, ale nie codziennie. Nie można zastępować nimi normalnych posiłków, dlatego też po tej serii mam ochotę sięgnąć po coś bardziej ambitnego.


Moja ocena: 3/6

Maria Ulatowska, Sosnowe dziedzictwo, tom I, wydawnictwo Prószyński Media, okładka miękka, liczba stron: 296.
 Maria Ulatowska, Pensjonat Sosnówka, tom II, wydawnictwo Prószyński Media, okładka miękka, liczba stron: 360.

wtorek, 30 lipca 2013

Pół życia. Jodi Picoult

Pół życia - Picoult Jodi"Luke Warren jest badaczem wilków. Pisze o nich, studiuje ich zachowania, a kiedyś nawet z nimi zamieszkał. Pod wieloma względami są mu bliższe niż własna rodzina. Żona go rzuciła, a syn Edward wyjechał. Edward wie, że niektórych rzeczy nie da się naprawić, choć wspomnienia nadal sprawiają ból. Aż któregoś dnia dzwoni telefon: Luke został ciężko ranny w wypadku, a wraz z nim siostra Edwarda, Cara.

Nagle wszystko się zmienia: Edward musi wrócić do domu, który opuścił przed laty, i razem z Carą podjąć decyzję co do leczenia ojca. Nie ma łatwych odpowiedzi, za to cisną się pytania: jakie tajemnice skrywa przed sobą rodzeństwo? Co stoi za pragnieniem, by pozwolić ojcu umrzeć… lub utrzymać go przy życiu za wszelką cenę? Czego życzyłby sobie sam Luke? I przede wszystkim, na ile zapomnieli to, o czym zawsze pamięta wilk: że członkowie stada potrzebują siebie nawzajem, a przetrwanie czasem idzie w parze z ofiarą?

Picoult po mistrzowsku zgłębia naturę rodziny: miłość oraz siłę – i cenę, jaką czasem trzeba za nie zapłacić."


Żyć połową serca


Jodi Picoult doskonale wie jak pisać, by czytelnik z wielkim żalem odkładał książkę z powrotem na półkę. I za to ją cenię, ponieważ na obecnym, wtórnym rynku wydawniczym silniejszych emocji można szukać jedynie na ścianach publicznych toalet. 

W książkach Jodi jest wszystko, czego potrzebuję. Autorka jest jak przyjaciel – wiem, czego mogę się po niej spodziewać i mam tą niezbitą pewność, że mnie nie zawiedzie. Nieważne, czy jest to Jodi sprzed 5 lat, czy jej najnowsza odsłona w „Pół życia” mam zagwarantowany świetnie spędzony wieczór. 

Twórczość Jodi jest niezwykła, w niepowtarzalny dla niej sposób. Potrafi pisać o trudnych rzeczach w sposób prosty, który jednak nie ociera się o banał. W ten sposób przedstawiła problem eutanazji w książce „Pół życia”, chociaż jak dla mnie powieść niesie całkiem inne przesłanie, a kwestie dylematów, o to kto i czy ma prawo decydować o życiu drugiego człowieka są raczej poboczne. Obok dosyć kontrowersyjnego tematu eutanazji, Jodi jak zwykle porusza kwestię człowieczeństwa i uniwersalnych praw panujących w rodzinie. Pokazuje, że nie istnieje tylko i wyłącznie jeden, niezmienny kodeks rodzinny, ale każdy człowiek ma indywidualny, wpisany we własne serce. 

Połowa mojego serca została z wilkami, połową mieszkałem z rodziną. Gdybyście nie wiedzieli: do życia potrzebne jest całe.”

„Pół życia” ma moc oddziaływania na czytelnika i jego postrzeganie świata, niesie ze sobą dużą ilość emocji i bólu. Czytelnik jest zmuszany do refleksji na temat tego, na ile warto się poświęcić swojej pasji, aby nie zatracić po drodze wszystkiego i czy cena, którą przyjdzie zapłacić za realizację marzeń, nie jest zbyt wysoka. Jednak czytając „Pół życia” (jak i inne jej książki) należy pamiętać o tym, że autorka nie zamierza pomóc czytelnikowi w znalezieniu prawidłowych odpowiedzi, nie ocenia działań żadnych z bohaterów ani nie daje gotowych i sprawdzonych recept „jak żyć”. Jedynie pięknie pokazuje, że w życiu nie ma łatwych, prostych decyzji, bo każda z nich niesie inne konsekwencje. 

Styl pisania Jodi jest lekki. Wszystko jest klarowne i uporządkowane, dlatego książkę czyta się szybko pomimo tego, że pisze o tematach trudnych i spornych. W książce nie ma miejsca na zbędne dygresje, wątki poboczne, czy inne, niepotrzebne przedłużacze. Wielogłos narracyjny jest jakże cennym i rozpoznawczym zabiegiem autorki. Wydarzenia opisane są z perspektywy kilku osób, przez co jeszcze trudniej podjąć jakąkolwiek decyzję w poruszanych przez nią kwestiach. Bohaterowie są świetnie wykreowani, wiarygodni, mający swoje racje. Daje to możliwość poznania ich na różne sposoby i poszukiwania prawdy we własnym zakresie. 

Autorka  w odróżnieniu od wielu innych autorów szanuje swoich czytelników i dokładnie zapoznaje się z tematami o których pisze. Dlatego też, czytając jej książki można mieć pewność, że nie próbuje z nas zrobić kompletnych idiotów, którzy bezmyślnie zostają wprowadzeni w błąd przez autora z powodu jego nieznajomości faktów. W „Pół życia” Jodi wykazuje się dużą wiedzą na temat wilczych obyczajów i prób przeniknięcia człowieka do wilczej watahy. Autorka oparła fabułę na prawdziwej historii angielskiego badacza zwierząt Shauna Ellisa, który spędził dwa lata w Dakocie Północnej dołączając do watahy żyjących na wolności wilków. 

„... w prawdziwej rodzinie nie chodzi o to, aby zawsze robić jak trzeba, tylko dać drugą szansę bliskim, jeśli nawalili.” (s.391)

Jodi mnie nie zawiodła i dała, to co chciałam dostać: trudne tematy, trudne wybory i trudne decyzje. Dostałam szczerą i wzruszającą historię. Książka jest bolesna, zmuszająca do myślenia, a przede wszystkim do znalezienia swoich odpowiedzi, a nawet postawienia własnych pytań. 

„Pół życia” jest książką dedykowaną wszystkim osobom, które wymagają od obyczajowych powieści całkowitego zatracenia. Zdecydowanie i nachalnie polecam.
 
Moja ocena: 6/6

Jodi Picoult, Pół życia, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, okładka miękka, liczba stron: 464

poniedziałek, 29 lipca 2013

Smoki Jesiennego Zmierzchu, Tracy Hickman, Margaret Weis


Kroniki. Tom 1. Smoki Jesiennego zmierzchuSmoki. Stwory rodem z legend opowiadanych dzieciom. Dziś jednak mit przybrał szaty świata realnego. Smoki powróciły na Krynn. Ciemność i zniszczenie pochłaniają krainę. Nadzieja tkwi w przedwiośniu, kiedy przybędą bohaterowie smoczej lancy, by podjąć walkę ze smokami. Rycerz i barbarzyńca, czarodziej, wojownik, półelf i krasnolud stawiają czoło koszmarnym stworom w służbie mrocznych sił Takhisis, Królowej Ciemności.




Coś dla fanów fantasy i zagorzałych wielbicieli RPG. Wszystko co powinna zawierać w sobie dobra książka - wciągająca fabuła, ciekawie wykreowany świat, akcja, intrygujący bohaterowie. Od czasu przeczytania Władcy pierścieni, jest to dla mnie jedna z ciekawszych pozycji, na którą warto zwrócić uwagę.

Początek trochę mozolny i możecie pogubić się w bohaterach, ale po kilkudziesięciu stronach wyjdziecie na prostą. Czy znajdziecie coś innowacyjnego? Nie. Ot, grupa przyjaciół, mająca uratować świat, wędruje po wielu miejscach, przeżywając mnóstwo przygód. Dobro walczy ze złem, a finał tych walk jest łatwy do przewidzenia. Każdy bohater posiada jakiś dar, albo umiejętności, wzajemnie się uzupełniające.

Niby nic nowego, ale warto zwrócić uwagę na ekscentryczną drużynę, której będziecie kibicować, aż do końca książki oraz barwnie opisany świat. Większość, jak nie wszyscy bohaterowie zdobędą Waszą sympatię. Trudno będzie nie polubić zabawnego kendera Tasa, którego słowne utarczki z krasnoludem Flintem wywołają niewymuszony uśmiech, różniących się we wszystkim braci: czarodzieja Raistlina i niewolniczo oddanego jemu wojownika Caramona, tajemniczego czarodzieja Fizbana, który rzuca czary w najmniej oczekiwanym momencie (czyżby czarodziej sklerotyk?), półelfa - półczłowika Tanisa, szukającego swojego miejsca w świecie, barbarzyńcę i jego ukochaną, srebrnowłosą Goldmoon – córkę wodza barbarzyńców, którzy na każdym kroku będą udowadniać, że miłość przezwycięża wszystkie bariery. Spotkacie również smoki obdarzone magiczną mocą, bardzo inteligentne i potężne - w książce ukazane jako najstraszniejsze zło (co mi osobiście nie przypadło do gustu, bo wolę widzieć je zawsze jako najmądrzejszą, najstarszą i dzięki temu neutralną rasę w światach fantasy) oraz inne niebezpieczne wytwory pradawnej magii.

Wszystko opisane lekkim, przystępnym językiem. Książka spełniła swoje zadanie - była na tyle dobra, że przyjemnie spędziłam z nią trzy wieczory i na tyle wciągająca, że sięgnę po kolejne części, a książki autorów wpisują się na moją listę powieści do przeczytania. Tylko dlatego, że jednak daleko, daleko jej do Władcy, daje 4. 

Moja ocena: 4/6


Tracy Hickman, Margaret Weis, Smoki Jesiennego Zmierzchu, Wydawnictwo Zysk i S-ka, okładka miękka, liczba stron: 543



Tom 1. Smoki Jesiennego Zmierzchu
Tom 2. Smoki Zimowej Nocy
Tom 3. Smoki Wiosennego świtu
Tom 4. Smoki Letniego Płomienia

piątek, 26 lipca 2013

Joyland. Stephen King

Joyland - King StephenKing Stephen, jeden z najpopularniejszych pisarzy, powraca z pasjonującą książką „Joyland”.

Student college’u, Devin Jones, zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku, by zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce. W momencie, kiedy wydaje mu się, że nic gorszego mu się już nie przytrafi, okaże się, że będzie zmuszony zmierzyć się z czymś dużo bardziej przerażającym niż myślał: brutalnym morderstwem sprzed kilku lat i losem umierającego dziecka, którego życie nie oszczędzało i któremu nie dane było doświadczyć uroków dzieciństwa. Wszystko to sprawi, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam...

„Joyland” to Stephen King w szczytowej pisarskiej formie, równie poruszający jak „Zielona Mila” czy „Skazani na Shawshank”. To jednocześnie kryminał, horror i słodko-gorzka  powieść o dojrzewaniu, śmierci i ludziach, którym nie dane było doświadczyć żadnych z tych rzeczy,  bo śmierć zabiera ich przedwcześnie. Książka, która poruszy serce nawet  najbardziej cynicznego czytelnika.

Joyland już nie straszy

Prawie każda powieść Kinga to wielkie przeżycie. Oczywiście książka nie musi straszyć, by robić wrażenie. Jednak wrrre uwielbia silne emocje, których Joyland niestety nie dostarcza. Wrrre myślała, myślała i myślała, czego jej zabrakło. Ano tego prawdziwego, poczciwego, jakże doskonale znanego Kinga, który poprzez snucie prostych, życiowych historii potrafi sprawić, że wrrre schowa się do szafy. Czytając Joyland, wrrre często ze znudzeniem wierciła się na kanapie, czekając, aż chociażby z zaskoczenia otworzy paszczę. I nie udało się nawet w połowie jej otworzyć.

Pomimo tego wrrre dostała wszystko, to za co kocha Stephena: dobry klimat, świetne opisane senne miasteczko i doskonale wykreowani bohaterowie. Akcja toczy się wolno, nie mniej jednak lekki styl Kinga wciąga i spędzonego czasu wrrre raczej nie może uznać za nieudany lub stracony.

Wrrre zaliczyłaby ją do porządnych obyczajówek. Joylandu wrrre nie ma zamiaru streszczać, bo fabuła jest wielkim banałem. Wrrre dostała historię obyczajową o kilku miesiącach z życia 21 letniego chłopaka i jego problemach sercowych. Przez większą część książki nie działo się w sumie nic poza opisem wesołego miasteczka i złamanym sercem bohatera, co dla wrrre jest dosyć banalne i oczywiste jak to u młodzieży bywa. Wrrre nie uważa, aby książka opisywała dojrzewanie głównego bohatera. Cztery miesiące nie czynią jeszcze wielkiego dojrzewania, tylko co najwyżej kształtowanie się, bądź zmianę sposobu patrzenia na świat i ludzi. Joyland raczej pokazuje, że tak naprawdę największym zagrożeniem w życiu człowieka jest drugi człowiek oraz ostatnią deską ratunku również jest ktoś z rodzaju gatunku ludzkiego.

Okładka i chwytliwe reklamy jak zwykle oszukały wrrre i pewnie dlatego, nowa powieść Kinga delikatnie wrrre rozczarowała. King to niestety nie ten sam King, którego zna z Lśnienia, Misery, czy Desperacji. Element magiczny jakby dodany od niechcenia, wydaje się skrojony w pośpiechu, rzucony fanom jako niechciany ochłap, by przestali jęczeć, że brakuje im magii w świecie Kinga. Wrrre kręci nosem, bo bez tego elementu książka mogłaby żyć dalej swoim powolnym życiem.

Zakończenie książki nie było dla wrrre żadnym zaskoczeniem, na co lekko pokręciła nosem, jednak nie jest to w tym przypadku jakąś znaczącą wadą. Od wątku kryminalnego, który błyskotliwy nie jest, znacznie ważniejszymi były wykreowane postacie oraz historia głównego bohatera, a do najlepszego elementu książki można zaliczyć niespieszne snucie historii, które mocno charakteryzuje styl autora. Wrrre zaliczyłaby książkę jedynie do gatunku obyczajówki z górnej półki, chociaż oczywiście zauważyła elementy kryminału, romansu i szczypty fantasy.

A co do wydania. Przeraża wrrre jedno: obojętność książki. Wrrre zastanawia się gdzie podziały się te opasłe tomiska, które tak lubiła ważyć w łapie, których ciężar i objętość stron utwierdzał w przekonaniu, że przez dłuższy czas wrrre nie rozstanie się z książką. Wrrre przeczytała ją w dwa wieczory i nie wie czy jest to rekomendacją, czy jeśli chodzi o Kinga -potężnym minusem. Wrrre skłania się ku temu drugiemu.

Podsumowując Joyland, wrrre uważa go za przeciętniaka. Osobiście nie do końca usatysfakcjonowała ją nowa odsłona autora. Gdyby czytała ją pod innym nazwiskiem zapewne nie dotrwałaby do końca. Wrrre przeczytała jedynie ze względu na świetnie skrojone postaci i elementy psychologiczne. Wrrre wie, że opisywanie mrocznych zakamarków ludzkich wychodzi Kingowi znakomicie i za to go bardzo, bardzo ceni. Ceni to również w Joyland. Fani Kinga, co oczywiste ją przeczytają, osoby natomiast które chcą zapoznać się z jego twórczością wrrre odsyła do innych jego powieści np. Misery, Lśnienie, Carrie.

Joyland to typowe, lekkie czytadło. Dla wymagających niezłej rozrywki i wartkiej akcji zdecydowanie odpada. Nie mniej jednak przeczytać można, aby po paru dniach całkowicie o nim zapomnieć. Jeżeli jednak podobnie jak wrrre, macie zamiar przeżyć chociażby kilka chwil grozy, które jeżą sierść na futrze, wrrre odradza sięgnięcie po Joyland.

Pomimo tego, że wrrre na książkę czekała z wywalonym językiem i oberwało się jej po łbie, to niezrażona wywala język ponownie i z niecierpliwością czeka na „Doktor sen”.

Moja ocena: 3,5/6

Stephen King, Joyland, Wydawca  Prószyński Media, okładka miękka, liczba stron: 336

niedziela, 21 lipca 2013

Wyścig śmierci. Maggie Stiefvater

Wyścig śmierci - Stiefvater Maggie„Jest pierwszy dzień listopada, więc dzisiaj ktoś umrze.”

Co roku, na początku listopada na wyspie Thisby odbywa się Wyścig Skorpiona. Jeźdźcy na swoich rumakach, pięknych, ale śmiertelnie groźnych, muszą zrobić wszystko, aby dotrzeć do mety. Stawka jest wysoka – życie lub śmierć. W wyścigu bierze udział dwoje młodych ludzi: on ściga się, żeby wygrać, ona żeby przetrwać.








Wrrreszcie coś, co nie jest tanim, banalnym romansidłem. Wreszcie natknęłam się na coś, przez co nie muszę zgrzytać zębami gdy czytam o pięknym Edziu, zboczonym Greyu i jemu głupiutkich, uległych. Paranormalne, młodzieżowe fantasy przyzwyczaiły nas do takich samych, prostych historii, byle jakich bohaterów i równie żenujących romansów.  Na moje szczęście, w „Wyścigach śmierci” niczego, co by przypominało banał nie znalazłam.

Sięgając po tę książkę miałam mylne wyobrażenie, które nie wiem skąd się wytrzasnęło, że większa jej cześć będzie dotyczyła tytułowych wyścigów. Jednak przez 95% powieści poznajmy bohaterów oraz ich życie na wyspie. I co zaskakujące, żaden z nich nie irytuje i nie drażni tak jak potrafią to robić inni w popularnych, młodzieżowych fantasy. Mają do opowiedzenia własne historie, które mogą być dowodem na to, że bycie niepokornym i zbuntowanym wbrew pozorom daje szansę na osiągnięcie zamierzonego celu. Każdy rozdział poświęcony jest jednemu z bohaterów, co daje możliwość spojrzenia ich oczami na decyzje, które podejmują i motywację, która popycha ich do określonych wyborów. 

Spodziewałam się czegoś zupełnie innego, ale mimo to przedstawiona historia jest na tyle oryginalna i świeża, że warto było po nią sięgnąć. Rick Riordan zgrabnie wplótł mitologię grecką do serii o Percym Jacksonie, w „Kronikach Kane” czytelnik może zapoznać się z mitami egipskimi. Natomiast Pani Stiefvater jako jedna z nielicznych odwołała się do podań celtyckich i napisała o nich w sposób, który zachęcił mnie do zapoznania się z mitologią celtycką i sięgnięcia po kolejne książki autorki.

Książka napisana jest przyjemnym, lekkim stylem, co sprawia że czyta się ją w tempie błyskawicznym. Język autorki jest delikatny, pełen niedomówień, przez co książka nabiera ciekawego uroku. Niestety trzeba uzbroić się w świętą cierpliwość, aby doczekać się tytułowego wyścigu śmierci. Sam wyścig ukazany jest dopiero pod koniec książki i to na dosłownie kilku kartkach, co mnie osobiście rozdrażniło, ponieważ na tak ciekawy opis nie dość, że niecierpliwie czekałam prawie przez całą powieść, to jeszcze było go stanowczo zbyt mało. Jednak uczucie tego niedosytu rekompensuje piękne zakończenie i cudowne ostatnie zdanie. Aż mnie pazury świerzbią, by je zacytować…

W „Wyścigu śmierci” interesujące jest w zasadzie wszystko. Zaczynając od ciekawych bohaterów, dobrze opisanej wyspy i jej mieszkańców po - co jest oczywiste sam wyścig i Each uisce. Zapewne nie będzie nikogo spośród Was, kogo nie zafascynowałyby one na tyle, by przejść obok nich obojętnie i po skończonej książce nie powrócić do nich myślami.

„To nie są zwykłe konie. Niektóre toczą z pyska pianę, a ona przypomina morską kipiel – ukrywa zęby, które później bezlitośnie rozszarpują ludzi. Konie są piękne i śmiercionośne, w równym stopniu kochają nas i nienawidzą.”

Niewielką trudność sprawia polecenie tej książki komuś, kto jeszcze nie doświadczył przyjemności jazdy na końskim grzbiecie. Na pewno spodoba się miłośnikom koni, którzy inaczej spojrzą na swoją pasję. Autorka jazdę konną przedstawia, nie tylko jako coś pięknego, ale jako śmiertelnie groźną i niebezpieczną sztukę zarabiania na życie, a konie jako te które do końca walczą o swoją wolność i nie chcą ugiąć się woli człowieka. Nie mniej jednak nikt jeździć konno nie musi, aby mógł przyjemnie spędzić czas z Wyścigiem. Jeśli jednak liczycie na silne emocje, bo te pojawią się dopiero pod koniec książki i będą trwać jedynie przez kilkanaście kartek, lub na historię miłosną rodem ze Zmierzchu, możecie poczuć się zawiedzeni i mocno dotknięci brakiem akcji.

Historia miłosna znajduje się gdzieś na dalszym planie i jest raczej opisem rozwijającego się uczucia między dwójką młodych bohaterów, a nie ich płomiennym uczuciem zrodzonym z pierwszego spojrzenia. Dzięki bogu, w książce nie ma miejsca na rozterki miłosne, czy błahe kłótnie zakochanych. Jest to raczej powieść o podejmowaniu trudnych decyzji, dorastaniu, poświęceniu dla innych, o wolności, odwadze w dążeniu do realizacji marzeń i skomplikowanym uczuciu, które łączy eich uisce z jeźdźcem.

 „Wyścig śmierci” to moje pierwsze spotkanie z Panią Stiefvater i było na tyle udane, że zamierzam kontynuować tę znajomość sięgając po jej trylogię z Mercy Falls. Być może nie jest na tyle rewelacyjną powieścią, aby z pianą na ustach i szalonym błyskiem w oku szybko ją sobie kupić, ale przeczytać warto zwłaszcza jeśli kogoś zainteresowały podania celtyckie i piękne, choć niebezpieczne Each uisce.

Moja ocena: 4,5/6

Stiefvater Maggie, Wyścig śmierci, wydawnictwo: Wilga, okładka miękka, liczba stron: 488