wtorek, 30 lipca 2013

Pół życia. Jodi Picoult

Pół życia - Picoult Jodi"Luke Warren jest badaczem wilków. Pisze o nich, studiuje ich zachowania, a kiedyś nawet z nimi zamieszkał. Pod wieloma względami są mu bliższe niż własna rodzina. Żona go rzuciła, a syn Edward wyjechał. Edward wie, że niektórych rzeczy nie da się naprawić, choć wspomnienia nadal sprawiają ból. Aż któregoś dnia dzwoni telefon: Luke został ciężko ranny w wypadku, a wraz z nim siostra Edwarda, Cara.

Nagle wszystko się zmienia: Edward musi wrócić do domu, który opuścił przed laty, i razem z Carą podjąć decyzję co do leczenia ojca. Nie ma łatwych odpowiedzi, za to cisną się pytania: jakie tajemnice skrywa przed sobą rodzeństwo? Co stoi za pragnieniem, by pozwolić ojcu umrzeć… lub utrzymać go przy życiu za wszelką cenę? Czego życzyłby sobie sam Luke? I przede wszystkim, na ile zapomnieli to, o czym zawsze pamięta wilk: że członkowie stada potrzebują siebie nawzajem, a przetrwanie czasem idzie w parze z ofiarą?

Picoult po mistrzowsku zgłębia naturę rodziny: miłość oraz siłę – i cenę, jaką czasem trzeba za nie zapłacić."


Żyć połową serca


Jodi Picoult doskonale wie jak pisać, by czytelnik z wielkim żalem odkładał książkę z powrotem na półkę. I za to ją cenię, ponieważ na obecnym, wtórnym rynku wydawniczym silniejszych emocji można szukać jedynie na ścianach publicznych toalet. 

W książkach Jodi jest wszystko, czego potrzebuję. Autorka jest jak przyjaciel – wiem, czego mogę się po niej spodziewać i mam tą niezbitą pewność, że mnie nie zawiedzie. Nieważne, czy jest to Jodi sprzed 5 lat, czy jej najnowsza odsłona w „Pół życia” mam zagwarantowany świetnie spędzony wieczór. 

Twórczość Jodi jest niezwykła, w niepowtarzalny dla niej sposób. Potrafi pisać o trudnych rzeczach w sposób prosty, który jednak nie ociera się o banał. W ten sposób przedstawiła problem eutanazji w książce „Pół życia”, chociaż jak dla mnie powieść niesie całkiem inne przesłanie, a kwestie dylematów, o to kto i czy ma prawo decydować o życiu drugiego człowieka są raczej poboczne. Obok dosyć kontrowersyjnego tematu eutanazji, Jodi jak zwykle porusza kwestię człowieczeństwa i uniwersalnych praw panujących w rodzinie. Pokazuje, że nie istnieje tylko i wyłącznie jeden, niezmienny kodeks rodzinny, ale każdy człowiek ma indywidualny, wpisany we własne serce. 

Połowa mojego serca została z wilkami, połową mieszkałem z rodziną. Gdybyście nie wiedzieli: do życia potrzebne jest całe.”

„Pół życia” ma moc oddziaływania na czytelnika i jego postrzeganie świata, niesie ze sobą dużą ilość emocji i bólu. Czytelnik jest zmuszany do refleksji na temat tego, na ile warto się poświęcić swojej pasji, aby nie zatracić po drodze wszystkiego i czy cena, którą przyjdzie zapłacić za realizację marzeń, nie jest zbyt wysoka. Jednak czytając „Pół życia” (jak i inne jej książki) należy pamiętać o tym, że autorka nie zamierza pomóc czytelnikowi w znalezieniu prawidłowych odpowiedzi, nie ocenia działań żadnych z bohaterów ani nie daje gotowych i sprawdzonych recept „jak żyć”. Jedynie pięknie pokazuje, że w życiu nie ma łatwych, prostych decyzji, bo każda z nich niesie inne konsekwencje. 

Styl pisania Jodi jest lekki. Wszystko jest klarowne i uporządkowane, dlatego książkę czyta się szybko pomimo tego, że pisze o tematach trudnych i spornych. W książce nie ma miejsca na zbędne dygresje, wątki poboczne, czy inne, niepotrzebne przedłużacze. Wielogłos narracyjny jest jakże cennym i rozpoznawczym zabiegiem autorki. Wydarzenia opisane są z perspektywy kilku osób, przez co jeszcze trudniej podjąć jakąkolwiek decyzję w poruszanych przez nią kwestiach. Bohaterowie są świetnie wykreowani, wiarygodni, mający swoje racje. Daje to możliwość poznania ich na różne sposoby i poszukiwania prawdy we własnym zakresie. 

Autorka  w odróżnieniu od wielu innych autorów szanuje swoich czytelników i dokładnie zapoznaje się z tematami o których pisze. Dlatego też, czytając jej książki można mieć pewność, że nie próbuje z nas zrobić kompletnych idiotów, którzy bezmyślnie zostają wprowadzeni w błąd przez autora z powodu jego nieznajomości faktów. W „Pół życia” Jodi wykazuje się dużą wiedzą na temat wilczych obyczajów i prób przeniknięcia człowieka do wilczej watahy. Autorka oparła fabułę na prawdziwej historii angielskiego badacza zwierząt Shauna Ellisa, który spędził dwa lata w Dakocie Północnej dołączając do watahy żyjących na wolności wilków. 

„... w prawdziwej rodzinie nie chodzi o to, aby zawsze robić jak trzeba, tylko dać drugą szansę bliskim, jeśli nawalili.” (s.391)

Jodi mnie nie zawiodła i dała, to co chciałam dostać: trudne tematy, trudne wybory i trudne decyzje. Dostałam szczerą i wzruszającą historię. Książka jest bolesna, zmuszająca do myślenia, a przede wszystkim do znalezienia swoich odpowiedzi, a nawet postawienia własnych pytań. 

„Pół życia” jest książką dedykowaną wszystkim osobom, które wymagają od obyczajowych powieści całkowitego zatracenia. Zdecydowanie i nachalnie polecam.
 
Moja ocena: 6/6

Jodi Picoult, Pół życia, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, okładka miękka, liczba stron: 464

poniedziałek, 29 lipca 2013

Smoki Jesiennego Zmierzchu, Tracy Hickman, Margaret Weis


Kroniki. Tom 1. Smoki Jesiennego zmierzchuSmoki. Stwory rodem z legend opowiadanych dzieciom. Dziś jednak mit przybrał szaty świata realnego. Smoki powróciły na Krynn. Ciemność i zniszczenie pochłaniają krainę. Nadzieja tkwi w przedwiośniu, kiedy przybędą bohaterowie smoczej lancy, by podjąć walkę ze smokami. Rycerz i barbarzyńca, czarodziej, wojownik, półelf i krasnolud stawiają czoło koszmarnym stworom w służbie mrocznych sił Takhisis, Królowej Ciemności.




Coś dla fanów fantasy i zagorzałych wielbicieli RPG. Wszystko co powinna zawierać w sobie dobra książka - wciągająca fabuła, ciekawie wykreowany świat, akcja, intrygujący bohaterowie. Od czasu przeczytania Władcy pierścieni, jest to dla mnie jedna z ciekawszych pozycji, na którą warto zwrócić uwagę.

Początek trochę mozolny i możecie pogubić się w bohaterach, ale po kilkudziesięciu stronach wyjdziecie na prostą. Czy znajdziecie coś innowacyjnego? Nie. Ot, grupa przyjaciół, mająca uratować świat, wędruje po wielu miejscach, przeżywając mnóstwo przygód. Dobro walczy ze złem, a finał tych walk jest łatwy do przewidzenia. Każdy bohater posiada jakiś dar, albo umiejętności, wzajemnie się uzupełniające.

Niby nic nowego, ale warto zwrócić uwagę na ekscentryczną drużynę, której będziecie kibicować, aż do końca książki oraz barwnie opisany świat. Większość, jak nie wszyscy bohaterowie zdobędą Waszą sympatię. Trudno będzie nie polubić zabawnego kendera Tasa, którego słowne utarczki z krasnoludem Flintem wywołają niewymuszony uśmiech, różniących się we wszystkim braci: czarodzieja Raistlina i niewolniczo oddanego jemu wojownika Caramona, tajemniczego czarodzieja Fizbana, który rzuca czary w najmniej oczekiwanym momencie (czyżby czarodziej sklerotyk?), półelfa - półczłowika Tanisa, szukającego swojego miejsca w świecie, barbarzyńcę i jego ukochaną, srebrnowłosą Goldmoon – córkę wodza barbarzyńców, którzy na każdym kroku będą udowadniać, że miłość przezwycięża wszystkie bariery. Spotkacie również smoki obdarzone magiczną mocą, bardzo inteligentne i potężne - w książce ukazane jako najstraszniejsze zło (co mi osobiście nie przypadło do gustu, bo wolę widzieć je zawsze jako najmądrzejszą, najstarszą i dzięki temu neutralną rasę w światach fantasy) oraz inne niebezpieczne wytwory pradawnej magii.

Wszystko opisane lekkim, przystępnym językiem. Książka spełniła swoje zadanie - była na tyle dobra, że przyjemnie spędziłam z nią trzy wieczory i na tyle wciągająca, że sięgnę po kolejne części, a książki autorów wpisują się na moją listę powieści do przeczytania. Tylko dlatego, że jednak daleko, daleko jej do Władcy, daje 4. 

Moja ocena: 4/6


Tracy Hickman, Margaret Weis, Smoki Jesiennego Zmierzchu, Wydawnictwo Zysk i S-ka, okładka miękka, liczba stron: 543



Tom 1. Smoki Jesiennego Zmierzchu
Tom 2. Smoki Zimowej Nocy
Tom 3. Smoki Wiosennego świtu
Tom 4. Smoki Letniego Płomienia

piątek, 26 lipca 2013

Joyland. Stephen King

Joyland - King StephenKing Stephen, jeden z najpopularniejszych pisarzy, powraca z pasjonującą książką „Joyland”.

Student college’u, Devin Jones, zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku, by zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce. W momencie, kiedy wydaje mu się, że nic gorszego mu się już nie przytrafi, okaże się, że będzie zmuszony zmierzyć się z czymś dużo bardziej przerażającym niż myślał: brutalnym morderstwem sprzed kilku lat i losem umierającego dziecka, którego życie nie oszczędzało i któremu nie dane było doświadczyć uroków dzieciństwa. Wszystko to sprawi, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam...

„Joyland” to Stephen King w szczytowej pisarskiej formie, równie poruszający jak „Zielona Mila” czy „Skazani na Shawshank”. To jednocześnie kryminał, horror i słodko-gorzka  powieść o dojrzewaniu, śmierci i ludziach, którym nie dane było doświadczyć żadnych z tych rzeczy,  bo śmierć zabiera ich przedwcześnie. Książka, która poruszy serce nawet  najbardziej cynicznego czytelnika.

Joyland już nie straszy

Prawie każda powieść Kinga to wielkie przeżycie. Oczywiście książka nie musi straszyć, by robić wrażenie. Jednak wrrre uwielbia silne emocje, których Joyland niestety nie dostarcza. Wrrre myślała, myślała i myślała, czego jej zabrakło. Ano tego prawdziwego, poczciwego, jakże doskonale znanego Kinga, który poprzez snucie prostych, życiowych historii potrafi sprawić, że wrrre schowa się do szafy. Czytając Joyland, wrrre często ze znudzeniem wierciła się na kanapie, czekając, aż chociażby z zaskoczenia otworzy paszczę. I nie udało się nawet w połowie jej otworzyć.

Pomimo tego wrrre dostała wszystko, to za co kocha Stephena: dobry klimat, świetne opisane senne miasteczko i doskonale wykreowani bohaterowie. Akcja toczy się wolno, nie mniej jednak lekki styl Kinga wciąga i spędzonego czasu wrrre raczej nie może uznać za nieudany lub stracony.

Wrrre zaliczyłaby ją do porządnych obyczajówek. Joylandu wrrre nie ma zamiaru streszczać, bo fabuła jest wielkim banałem. Wrrre dostała historię obyczajową o kilku miesiącach z życia 21 letniego chłopaka i jego problemach sercowych. Przez większą część książki nie działo się w sumie nic poza opisem wesołego miasteczka i złamanym sercem bohatera, co dla wrrre jest dosyć banalne i oczywiste jak to u młodzieży bywa. Wrrre nie uważa, aby książka opisywała dojrzewanie głównego bohatera. Cztery miesiące nie czynią jeszcze wielkiego dojrzewania, tylko co najwyżej kształtowanie się, bądź zmianę sposobu patrzenia na świat i ludzi. Joyland raczej pokazuje, że tak naprawdę największym zagrożeniem w życiu człowieka jest drugi człowiek oraz ostatnią deską ratunku również jest ktoś z rodzaju gatunku ludzkiego.

Okładka i chwytliwe reklamy jak zwykle oszukały wrrre i pewnie dlatego, nowa powieść Kinga delikatnie wrrre rozczarowała. King to niestety nie ten sam King, którego zna z Lśnienia, Misery, czy Desperacji. Element magiczny jakby dodany od niechcenia, wydaje się skrojony w pośpiechu, rzucony fanom jako niechciany ochłap, by przestali jęczeć, że brakuje im magii w świecie Kinga. Wrrre kręci nosem, bo bez tego elementu książka mogłaby żyć dalej swoim powolnym życiem.

Zakończenie książki nie było dla wrrre żadnym zaskoczeniem, na co lekko pokręciła nosem, jednak nie jest to w tym przypadku jakąś znaczącą wadą. Od wątku kryminalnego, który błyskotliwy nie jest, znacznie ważniejszymi były wykreowane postacie oraz historia głównego bohatera, a do najlepszego elementu książki można zaliczyć niespieszne snucie historii, które mocno charakteryzuje styl autora. Wrrre zaliczyłaby książkę jedynie do gatunku obyczajówki z górnej półki, chociaż oczywiście zauważyła elementy kryminału, romansu i szczypty fantasy.

A co do wydania. Przeraża wrrre jedno: obojętność książki. Wrrre zastanawia się gdzie podziały się te opasłe tomiska, które tak lubiła ważyć w łapie, których ciężar i objętość stron utwierdzał w przekonaniu, że przez dłuższy czas wrrre nie rozstanie się z książką. Wrrre przeczytała ją w dwa wieczory i nie wie czy jest to rekomendacją, czy jeśli chodzi o Kinga -potężnym minusem. Wrrre skłania się ku temu drugiemu.

Podsumowując Joyland, wrrre uważa go za przeciętniaka. Osobiście nie do końca usatysfakcjonowała ją nowa odsłona autora. Gdyby czytała ją pod innym nazwiskiem zapewne nie dotrwałaby do końca. Wrrre przeczytała jedynie ze względu na świetnie skrojone postaci i elementy psychologiczne. Wrrre wie, że opisywanie mrocznych zakamarków ludzkich wychodzi Kingowi znakomicie i za to go bardzo, bardzo ceni. Ceni to również w Joyland. Fani Kinga, co oczywiste ją przeczytają, osoby natomiast które chcą zapoznać się z jego twórczością wrrre odsyła do innych jego powieści np. Misery, Lśnienie, Carrie.

Joyland to typowe, lekkie czytadło. Dla wymagających niezłej rozrywki i wartkiej akcji zdecydowanie odpada. Nie mniej jednak przeczytać można, aby po paru dniach całkowicie o nim zapomnieć. Jeżeli jednak podobnie jak wrrre, macie zamiar przeżyć chociażby kilka chwil grozy, które jeżą sierść na futrze, wrrre odradza sięgnięcie po Joyland.

Pomimo tego, że wrrre na książkę czekała z wywalonym językiem i oberwało się jej po łbie, to niezrażona wywala język ponownie i z niecierpliwością czeka na „Doktor sen”.

Moja ocena: 3,5/6

Stephen King, Joyland, Wydawca  Prószyński Media, okładka miękka, liczba stron: 336

niedziela, 21 lipca 2013

Wyścig śmierci. Maggie Stiefvater

Wyścig śmierci - Stiefvater Maggie„Jest pierwszy dzień listopada, więc dzisiaj ktoś umrze.”

Co roku, na początku listopada na wyspie Thisby odbywa się Wyścig Skorpiona. Jeźdźcy na swoich rumakach, pięknych, ale śmiertelnie groźnych, muszą zrobić wszystko, aby dotrzeć do mety. Stawka jest wysoka – życie lub śmierć. W wyścigu bierze udział dwoje młodych ludzi: on ściga się, żeby wygrać, ona żeby przetrwać.








Wrrreszcie coś, co nie jest tanim, banalnym romansidłem. Wreszcie natknęłam się na coś, przez co nie muszę zgrzytać zębami gdy czytam o pięknym Edziu, zboczonym Greyu i jemu głupiutkich, uległych. Paranormalne, młodzieżowe fantasy przyzwyczaiły nas do takich samych, prostych historii, byle jakich bohaterów i równie żenujących romansów.  Na moje szczęście, w „Wyścigach śmierci” niczego, co by przypominało banał nie znalazłam.

Sięgając po tę książkę miałam mylne wyobrażenie, które nie wiem skąd się wytrzasnęło, że większa jej cześć będzie dotyczyła tytułowych wyścigów. Jednak przez 95% powieści poznajmy bohaterów oraz ich życie na wyspie. I co zaskakujące, żaden z nich nie irytuje i nie drażni tak jak potrafią to robić inni w popularnych, młodzieżowych fantasy. Mają do opowiedzenia własne historie, które mogą być dowodem na to, że bycie niepokornym i zbuntowanym wbrew pozorom daje szansę na osiągnięcie zamierzonego celu. Każdy rozdział poświęcony jest jednemu z bohaterów, co daje możliwość spojrzenia ich oczami na decyzje, które podejmują i motywację, która popycha ich do określonych wyborów. 

Spodziewałam się czegoś zupełnie innego, ale mimo to przedstawiona historia jest na tyle oryginalna i świeża, że warto było po nią sięgnąć. Rick Riordan zgrabnie wplótł mitologię grecką do serii o Percym Jacksonie, w „Kronikach Kane” czytelnik może zapoznać się z mitami egipskimi. Natomiast Pani Stiefvater jako jedna z nielicznych odwołała się do podań celtyckich i napisała o nich w sposób, który zachęcił mnie do zapoznania się z mitologią celtycką i sięgnięcia po kolejne książki autorki.

Książka napisana jest przyjemnym, lekkim stylem, co sprawia że czyta się ją w tempie błyskawicznym. Język autorki jest delikatny, pełen niedomówień, przez co książka nabiera ciekawego uroku. Niestety trzeba uzbroić się w świętą cierpliwość, aby doczekać się tytułowego wyścigu śmierci. Sam wyścig ukazany jest dopiero pod koniec książki i to na dosłownie kilku kartkach, co mnie osobiście rozdrażniło, ponieważ na tak ciekawy opis nie dość, że niecierpliwie czekałam prawie przez całą powieść, to jeszcze było go stanowczo zbyt mało. Jednak uczucie tego niedosytu rekompensuje piękne zakończenie i cudowne ostatnie zdanie. Aż mnie pazury świerzbią, by je zacytować…

W „Wyścigu śmierci” interesujące jest w zasadzie wszystko. Zaczynając od ciekawych bohaterów, dobrze opisanej wyspy i jej mieszkańców po - co jest oczywiste sam wyścig i Each uisce. Zapewne nie będzie nikogo spośród Was, kogo nie zafascynowałyby one na tyle, by przejść obok nich obojętnie i po skończonej książce nie powrócić do nich myślami.

„To nie są zwykłe konie. Niektóre toczą z pyska pianę, a ona przypomina morską kipiel – ukrywa zęby, które później bezlitośnie rozszarpują ludzi. Konie są piękne i śmiercionośne, w równym stopniu kochają nas i nienawidzą.”

Niewielką trudność sprawia polecenie tej książki komuś, kto jeszcze nie doświadczył przyjemności jazdy na końskim grzbiecie. Na pewno spodoba się miłośnikom koni, którzy inaczej spojrzą na swoją pasję. Autorka jazdę konną przedstawia, nie tylko jako coś pięknego, ale jako śmiertelnie groźną i niebezpieczną sztukę zarabiania na życie, a konie jako te które do końca walczą o swoją wolność i nie chcą ugiąć się woli człowieka. Nie mniej jednak nikt jeździć konno nie musi, aby mógł przyjemnie spędzić czas z Wyścigiem. Jeśli jednak liczycie na silne emocje, bo te pojawią się dopiero pod koniec książki i będą trwać jedynie przez kilkanaście kartek, lub na historię miłosną rodem ze Zmierzchu, możecie poczuć się zawiedzeni i mocno dotknięci brakiem akcji.

Historia miłosna znajduje się gdzieś na dalszym planie i jest raczej opisem rozwijającego się uczucia między dwójką młodych bohaterów, a nie ich płomiennym uczuciem zrodzonym z pierwszego spojrzenia. Dzięki bogu, w książce nie ma miejsca na rozterki miłosne, czy błahe kłótnie zakochanych. Jest to raczej powieść o podejmowaniu trudnych decyzji, dorastaniu, poświęceniu dla innych, o wolności, odwadze w dążeniu do realizacji marzeń i skomplikowanym uczuciu, które łączy eich uisce z jeźdźcem.

 „Wyścig śmierci” to moje pierwsze spotkanie z Panią Stiefvater i było na tyle udane, że zamierzam kontynuować tę znajomość sięgając po jej trylogię z Mercy Falls. Być może nie jest na tyle rewelacyjną powieścią, aby z pianą na ustach i szalonym błyskiem w oku szybko ją sobie kupić, ale przeczytać warto zwłaszcza jeśli kogoś zainteresowały podania celtyckie i piękne, choć niebezpieczne Each uisce.

Moja ocena: 4,5/6

Stiefvater Maggie, Wyścig śmierci, wydawnictwo: Wilga, okładka miękka, liczba stron: 488
 

poniedziałek, 8 lipca 2013

Igrzyska śmierci. Suzanne Collins


"Na ruinach dawnej Ameryki Północnej rozciąga się państwo Panem, z imponującym Kapitolem otoczonym przez dwanaście dystryktów. Okrutne władze stolicy zmuszają podległe sobie rejony do składania upiornej daniny. Raz w roku każdy dystrykt musi dostarczyć chłopca i dziewczynę między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, by wzięli udział w Głodowych Igrzyskach, turnieju na śmierć i życie, transmitowanym na żywo przez telewizję. Bohaterką, a jednocześnie narratorką książki jest szesnastoletnia Katniss Everdeen, która mieszka z matką i młodszą siostrą w jednym z najbiedniejszych dystryktów nowego państwa. Katniss po śmierci ojca jest głową rodziny - musi troszczyć się o młodszą siostrę i chorą matkę, a jest to prawdziwa walka o przetrwanie... "



Wpadłam. Wpadłam jak śliwka w kompot i dalej grzęznę w tym miąższu jak w bagnie. Gdybym wiedziała jak bardzo denerwuję się, gdy mi ktoś przerywa podczas czytania od razu nakleiłabym sobie tabliczkę na czole z napisem: "dopóki jesteś cicho i mi nie przeszkadzasz oddychaniem - nic ci nie grozi".

Jeśli ostatnio brakuje Wam silniejszych emocji podczas czytania, sięgnijcie po Igrzyska i przywitajcie Katniss, której życie pokaże wam, co znaczy przewrotność losu, wola walki, a przede wszystkim największe poświęcenie, do którego zdolny jest człowiek.

Katniss jest dziewczyną z moich snów, mogłaby być moją przyjaciółką, albo sama stałabym się nią gdybym miała taką możliwość. Inteligentna, sprytna, honorowa, odważna, która jest w stanie poświęcić to, co w życiu najważniejsze - życie, by chronić inne, w zamian za... no właśnie, za co? Śledząc losy Katniss, między innymi na to pytanie odpowiecie sobie sami wśród ironicznych uśmiechów, zgrzytów zębów i bólu w klatce piersiowej, że czasem może się nie udać, że przyjaźń i miłość to nie gwarantowana ścieżka do zwycięstwa. Walka o przetrwanie splata się z miłością i przyjaźnią, które są silniejsze od cierpienia i śmierci.

Igrzyska Śmierci zasysają od pierwszej strony. Nie pozwalają o sobie zapomnieć, wżerają się w pamięć. Jak ich nie przeczytacie w ciągu dwóch dni będą wracać w snach, abyście zarwali noce, nie poszli do pracy i skończyli w końcu jedną z najlepszych przygód w książkowym życiu.

Jeśli jesteście przygotowani na okrucieństwo, bezwzględność, zdradliwe sojusze, niechcianą śmierć - to książka dla Was. Jeżeli się wahacie, bo wierzycie, iż dobro zawsze zwycięży, to na kilku stronach odnajdziecie, to czego szukacie - miłość, przyjaźń i poświęcenie. Reszta stron przeszyje Wasze serce niczym zatruta strzała.

Polecam jako idealny prezent. Chociaż nie, zminimalizowałam sprawę. Każda okazja będzie priorytetem do zakupów Igrzysk. Nieważne czy dla was, czy dla waszych bliskich. A jak nie kupicie to żałujcie i niech żałują osoby, które takiego prezentu od was nie dostaną, bo okazaliście się zbyt skąpi i nieugięci. Nawet jak zaopatrzycie się w pierwszą część z zamiarem podarunku i po chamsku w międzyczasie ją przeczytacie, to naprawdę nic się nie stanie. Ta książka jest naprawdę stworzona po to, abyście ją mieli, posiadali na półce i by Wasz wzrok zatrzymując się na niej przypominał, co w życiu posiadacie cennego i co przez to, że to macie - możecie stracić.

Jeszcze jedno. Chrupniecie w okamgnieniu i będziecie nadal głodni. Jeszcze bardziej po, niż przed. Książka kończy się w takim momencie, że na deser albo raczej kolejną ucztę radzę mieć od razu drugi tom w zębach. Dlatego pędzę do księgarni po kolejne, dwie części i módlmy się, by były tak doskonałe jak ich matka.

Moja ocena: 6/6

Suzanne Collins, Igrzyska Śmierci, Wydawca Media Rodzina, okładka miękka, liczba stron: 351

I tom: Igrzyska Śmierci
II tom: W pierścieniu Ognia
III tom: Kosogłos
 

niedziela, 7 lipca 2013

Ja, diablica. Katarzyna Miszczuk



Piekielny urząd ds. Rekrutacji nie robi najlepszego wrażenia. Nieuprzejmy demon za biurkiem, mnóstwo papierkowej roboty i tandetne obrazki na ścianach. Do tego jeszcze te kolejki! Jednak, aby stać się pełnoprawną diablicą należy spełnić dwa zasadnicze warunki. Podpisać czerwonym atramentem cyrograf i... umrzeć. A tego Wiktoria z pewnością nie planowała! To miał być kolejny wieczór w warszawskim klubie, spędzony na robieniu maślanych oczu do Piotrka, kolegi z roku. Tragiczny zbieg okoliczności? Zaplanowana intryga? Ostatnie, co Wiktoria pamięta to kilka pchnięć nożem w ciemnym parku.

Na szczęście nie takie piekło straszne, jakim je malują: Los Diablos, miasto potępionych, kusi grzeszników ofertą wiecznych wakacji w śródziemnomorskim klimacie i nieziemskimi imprezami u samego Szatana. Nawet Śmierć jest całkiem sympatyczna. Jednak znudzone demony planują wywołać rewolucję w krainie Lucyfera, i niczym u Bułhakowa, zrobić trochę zamieszania wśród śmiertelników. Jaka w tym rola Wiktorii? Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy pojawia się uwodzicielski, złotooki i diablo przystojny upadły anioł Beleth, a młoda adeptka Piekieł postanawia wrócić na ziemię, aby rozwiązać zagadkę swojej śmierci.
W końcu... gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.

Ja, kretynka 

W pocie czoła i szarych komórek dowlokłam się do 110 strony. Jestem w szoku. Jestem w szoku, że takie badziewie można po pierwsze napisać, a po drugie wydać. Z książką musi być naprawdę źle abym szybciej niż przeczytam, dała jej porządnego kopa w dupę.

Książka (do 110 strony) jest kompletnie o niczym. Błyskawiczne streszczenie: durnowata dziewczyna zostaje zabita jak sierota w parku, trafia do piekła, staje się diablicą i nakabaca innych, aby wybrali zamiast życia pozagrobowego w niebie - piekło. W tym wszystkim rywalizuje z aniołem, który namawia umarłych do przejścia na drugą - anielską stronę. Oczywiście w tle pojawiają się amanci. A najlepszym z nich jest PIOTRUŚ. Dobrze przeczytaliście. Piotruś. Nie Piotrek, nie Piotr - tylko Piotruś i tak aż do wyrzygania na wszystkich stronach. Dziewczyna lat ponad dwadzieścia, infantylna kretynka do kwadratu w co drugim zdaniu zachwyca się jestestwem Piotrusia, który reprezentuje sobą potężny kawał flaka w oleju i jest tępy jak gąbka w wannie. Żal, rozpacz i tragedia, ale może do niego pasuje takie coś jak Wiktoria? Równie tępa jak pieniek. Może komuś przy czytaniu przyjdzie na myśl historia Belli i przewspaniałego Edzia, ale zapewniam Was - różnice są kolosalne. W Zmierzchu przynajmniej można było się pośmiać, było nawet napięcie i akcja, a tu widać samo dno. Dno bez wody i żadnej głębi. Nurkujecie i niestety łamiecie każdą część ciała. Najbardziej jednak cierpi mózg, który zaczyna buntować się i wykonywać dziwne skręty kory. Bo: albo nie potrafi zrozumieć złożoności przedstawionej historii, albo po prostu głupota bohaterów jest tak bardzo silna, że mózg eksploduje z nadmiaru wrażeń rozbryzgując się po ścianach z niemym pytaniem: dlaczego mi to robisz?



Tu nawet nie ma nic śmiesznego. Można płakać, ale na pewno nie ze śmiechu, tylko tragizmu wykreowanych bohaterów. Każdy z nich bije na głowę i na mózg, oczywiście. Nie znajdziecie tu ani prawd życiowych, ani emocji (pozytywnych) których dostarcza dobra książka, ani napięcia potrzebnego do czytania z zapartym tchem, ani miłości, bo to co się pojawia w tej książce, to uczucie w linii prostej bez żadnej złożoności. Styl pisania zawiera się w jednym zdaniu: o kant d*** go trzasnąć i patrzeć jak spada i nie rozbija się, bo bardziej rozwalić go już nie można. Bohaterowie jak i język: niedojrzali, infantylni, przy których 15latkowie to poczciwi, umysłowi starcy. Czytając z wybałuszonymi oczami o tym wszystkim zapewniam Wam, że cofniecie się w rozwoju i to w tempie ekspresowym.


Dla kogo jest w takim razie ta książka? Chciałabym powiedzieć, że dla nikogo. Jednak nie dotrwałam do końca więc zaryzykuję, że dla osób w wieku lat nie więcej niż 14, które to jednak są świadome własnej inteligencji i biorąc się za czytanie mają świadomość, że robią to tylko dla żartu i osobistej "rozrywki". Albo dla tych wszystkich, którzy chcą wiedzieć, jak nie pisać książek. Głupia i żenująca na każdej stronie, pozostawiająca po sobie niesmak na umyśle, oczach i języku. Daje jej 1 punkt w ocenie, po pierwsze za świetną okładkę, a po drugie za to, że ze mną wygrała, bo nie byłam w stanie przeczytać jej do końca. A tak ogólnie to:



Chryste, chryste, to znaczy diablo, diablo uciekać jak najdalej!



Ja rozumiem, że książka ma wzbudzać emocje, ale te pozytywne do diabła!



Moja ocena: 1/6 


Katarzyna, Berenika Miszczuk, Ja, dabialica. Wydawnictwo W.A.B., okładka miękka, liczba stron: 416

sobota, 6 lipca 2013

Sabriel, Lirael, Abhorsen. Garth Nix





                         

Sabriel - Nix Garth
Sabriel - jedyna córka maga Abhorsena - dorasta w bezpiecznym świecie Wewerley Collego, z dala od rodzinnej krainy. Lecz wieść o zaginięciu ojca każe jej porzucić spokojne życie i wyruszyć na spotkanie z przeznaczeniem. 










Lirael: Daughter of the Clayr - Nix Garth
Opuszczona przez matkę młoda czarodziejka Lirael nie czuje się prawdziwą córką potężnych Clayrów. Nie posiada nawet przynależnego im daru widzenia przyszłości. Jednak to w jej rękach spoczywają losy Starego Królestwa. Musi podjąć niebezpieczną misję i zmierzyć się ze złem
 





                                

Abhorsen - Nix GarthCzy Dobro wygra w ostatecznej rozgrywce z odradzającymi się siłami Zła? Czy Lirael udowodni, że jest prawdziwą następczynią swych wielkich przodków? Czy podoła trudom podróży i walki i wyjdzie zwycięsko z pojedynku z Orannisem – wszechmocnym Niszczycielem? Tego wszystkiego dowiesz się z książki Abhorsen, będącej trzecią częścią trylogii o Starym Królestwie autorstwa Gartha Niksa.






Z pewnością nie jest to trylogia, która zrewolucjonizuje literaturę fantasy, ale sprawi, że przyjemnie spędzicie trzy wieczory. Jedną połkniecie w kilka godzin i to nawet ze smakiem. Być może jest ona dedykowana młodszym czytelnikom, albo osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z fantasy jednak nikt przy niej raczej nie powinien się nudzić. Wciąga od pierwszych stron i co zaskakujące - kolejne części są lepsze od poprzednich. Pierwsza wydaje się być wprowadzeniem, druga rozwinięciem, a trzecia – najbardziej wciągająca zamyka całość, dlatego też radzę zaopatrzyć się od razu we wszystkie trzy tomy.  Właściwie „Sabriel” mogłaby być osobną powieścią i poniekąd faktycznie tak jest, jednak wątki zarysowane w „Sabriel” znajdą pełniejsze rozwinięcie w „Lirael” i „Abhorsen”.

Nie są to zbyt ambitne tytuły, autor nie posługuje się w nich szczególnie wyszukanym językiem, jednak trylogia wciąga. Dla bardziej doświadczonych wyjadaczy fantasy będzie niestety zbyt przewidywalna i schematyczna, bo ile razy można czytać o dobru, które zwycięża zło, a na szarość w ich walce zabrakło już miejsca? Zakończenie również pozostawia wiele do życzenia, chyba że ktoś ceni sobie nieśmiertelne happy endy. 

Na konstrukcję świata również można delikatnie pokręcić nosem. Mi osobiście zabrakło dynamiczniejszej akcji i przyśpieszonego bicia serca przy odwracaniu kolejnych stron. Niejednokrotnie musiałam przemęczyć niektóre fragmenty, aby dobrnąć do zakończenia cyklu. Niby czyta się z zainteresowaniem, ale również z niesprecyzowanym niedosytem „tego czegoś”, czego zabrakło. Może zaskoczenia, że jednak przypuszczenia czytelnika dotyczące dalszych losów bohaterów okażą się nietrafne? Zabrakło również odpowiedzi na kilka pytań wiążących się z wykreowanym światem, na które Pan Garth zwyczajnie nie raczył odpowiedzieć. 

Akcja książki oscyluje między walką dobra ze złem, niby oklepane ale przy czytaniu zwrócicie uwagę na inne elementy, które nie są aż tak banalne. Przede wszystkim na bohaterkę pierwszej części Sabriel (dwie kolejne dotyczą przede wszystkim Lirael, a wątki Sabriel są epizodyczne). Sabriel to nekromantka, która potrafi „wejść” w śmierć. Niewielu jest autorów, którzy porywają się na osadzenie nekromantów jako głównych bohaterów swoich książek. Zazwyczaj pojawiają się oni jako postacie drugoplanowe lub czarne charaktery. I raczej wolałabym aby moje wyobrażenie o nekromancji było bliskie przedstawianemu w RPG, gdzie skojarzenia z czarną magią budzą strach, a wizja nekromanty przypomina ciała nieboszczyków i jest to jak najbardziej na miejscu. W „Sabriel” niestety (a może i stety) nekromancja wydaje się czymś z gruntu dobrym, wyuczanym zajęciem i całkiem ciekawym pomysłem na życie. Ale czego można oczekiwać od 18 letniej dziewczynki dobrej, naiwnej chcącej uratować własnego ojca, który utknął między bramami śmierci? Na pewno nie przeobrażenia się w licha, ponieważ opisy zwisającego mięsa z ludzkiego szkieletu, ani czarny charakter głównej bohaterki po prostu do tej powieści nie pasują. 

Również pomysł śmierci jest oryginalny ale nie wszystkim przypadnie do gustu. Świat śmierci przedstawiono jako krainę dziewięciu bram, pomiędzy którymi płynie szalenie niebezpieczna rzeka. Jej rolą jest udaremnienie prób powrotu do życia oraz zniesienie do ostatniej bramy, za którą śmierć jest ostateczna. Niestety autor nie kwapił się napisać, dlaczego akurat tych bram jest dziewięć, a nie np. pięć – za co daje dużego minusa.  Faktycznie w kolejnych tomach autor bardziej przybliża świat oraz zasady magii Kodeksu, ale dla mnie jako starej wyjadaczki fantasy świat i magia są raczej nudnawe i proste.

Najbardziej podobała mi się wizja wolnej magii, która została umieszczona w ciele białego kota Moggeta, który wredny aż po brzegi napuszonego ogona niejednokrotnie ratuje życie głównej bohaterce. W drugim tomie obok złośliwego kocura będzie Wam towarzyszyło równie sympatyczne Podłe Psisko. 

Trylogia na kolana nikogo nie powali, zapomnicie ją już po kilku tygodniach ale da wam zasłużony relaks. Pomimo kilku niedociągnięć spełnia swój główny cel jakim jest dostarczenie czytelnikowi rozrywki. Cała trylogia jako przygodowe fantasy wciąga i jest całkiem miłym wytchnieniem od poważniejszych tytułów. 

Moja ocena: 4/6

Garth Nix, Sabriel, Wydawnictwo Literackie, okładka miękka, liczba stron: 330
Garth Nix, Lirael, Wydawnictwo Literackie, okładka miękka, liczba stron: 488
Garth Nix, Abhorsen, Wydawnictwo Literackie, okładka miękka, liczba stron: 424



piątek, 5 lipca 2013

Gra o Ferrin. Katarzyna Michalak



Gra o Ferrin - Michalak Katarzyna "Po śmierci siostry bliźniaczki, Karolina, pełna oddania lekarka pogotowia ratunkowego, postanawia odejść do Ferrinu - świata, o którym marzyła od najmłodszych lat. Rytuał przejście otwiera przed nią drzwi do wymarzonej krainy, okazuje się jednak, że w Ferrinie trwa okrutna wojna. Karolina, tu zwana Anaelą dell`Iderei, Gwiazdą Ferrinu, Pierwszą z Przepowiedni, staje się przedmiotem walki między siłami dobra i zła. Eleuzis dell`Soll, władca Świata Elfów, Sellinaris WeddSa`ard - władca Darakii, Świata Duszobójców oraz Berenika de Sanctis mająca we władaniu Krainę Czarodziejek chcą wykorzystać Karolinę do własnych celów. Żadne nie ma czystych intencji - każde z nich chce wygrać wojnę... Na szczęście nawet w czasach konfliktu znajdują się tacy, którzy potrafią zrezygnować z prywatnych korzyści. Wraz z oficerem Darrkii, następcą ferrińskiego tronu oraz wygadanym jednorożcem imieniem Saris, Anaela dell`Iderei staje do samobójczej misji, której celem jest ocalenie świata, o którym zawsze marzyła. Kto stoi za Wielką Wojną? Dziewczyna powoli odkrywa prawdę, która mrozi jej krew w żyłach... Czy można obdarzyć miłością kogoś, kto jest największym wrogiem wszystkiego, co najdroższe? Przepowiednie nie kłamią, ale ich dopełnienie będzie się wiązało z nadludzkim wysiłkiem. A gdy przyjdzie do ostatecznej rozgrywki, Anaela będzie musiała wybrać między serdeczną przyjaźnią, a zapiekłą wrogością..."

 Gra o tron Ferrin

Obecnie Pani Michalak ma w swoim dorobku literackim przede wszystkim książki obyczajowe. Niedawno wyszło „szydło z wora” czyli coś, co miało być kryminałem erotycznym lub inaczej zwaną powieścią z pieprzykiem (czytajcie: powieścią z pierdoleniem o niczym, albo o pierdoleniu wszystkiego co się rusza). Poza tym w jej dorobku można dogrzebać się książki, która została okrzyknięta mianem fantasy!

Na okładce porównano Panią Michalak i jej Grę o Ferrin do damskiej wersji Sapkowskiego. Jeśli tylko z tego względu zamierzacie kupić Ferrin to głośno ryczę: nie dajcie się nabrać, bo będziecie przeklinać swoją naiwność i niewłaściwie ulokowane pieniądze. Porównanie choćby jednego zdania z „Gry o Ferrin” do stylu pisania Pana Sapkowskiego jest kompletnym nieporozumieniem i poważnym afrontem skierowanym w jego stronę. Książka jedynie nadaje się na świetny poradnik jak napisać totalnego gniota fantasy, albo jak pisać fantasy, by inni nas nie czytali i omijali szerokim łukiem. 

Podejrzewam, że zamiarem autorki było stworzenie czegoś nowego w skromnym dorobku polskiej fantastyki. I nie ma się co temu dziwić, bo wydaje się to naturalnym odruchem każdego pisarza. Jednak Pani Katarzyna tak bardzo chciała zaskoczyć czytelników swoją wyobraźnią, że nie tylko potrafi pisać tak zwane „kobiece czytadła” ale również i te cięższe gatunki literackie. I wiecie co narodziło się z fantazji Pani Michalak? Potwór! Groteskowy potwór fantasy, który będzie straszył Was swoim infantylizmem i płytkością. 

Oryginalność to jedna z cenniejszych rzeczy w dzisiejszym świecie powieści. W wymyślonym świecie Pani Katarzyny jej akurat nie znajdziecie.  Dlatego „Gra o tron” tfu! Gra o Ferrin spodoba się komuś, kto lubi oklepane tematy: baśniową krainę rodem z Narnii, magię, elfy, krasnoludy (z brodami koloru tęczy!) i wiecznie nieśmiertelną miłość, zdradę i trzech amantów w porywach do pięciu, dla których sex (w Ferrinie: pieprzenie) jest wyznacznikiem mężczyzny seksistowskiego doskonałego.

To, że autorka umieściła w swojej książce wyżej wymienione elementy wcale nie oznacza, że stworzyła fantasy w całym tego słowa znaczeniu. Niby świat fantasy tworzy autor sam na własnych zasadach, według własnego gustu i widzimisię.  Ma być dobrze opowiedziana historia, ciekawi bohaterowie i chociaż jedna głębsza refleksja, która będzie naszym prywatnym owocem zerwanym z książki. Co zafundowała mi Pani Michalak? Błazenadę, totalną ignorancję i żenujący, niedopracowany styl pisania. Fabuła jest pokręcona, chaotyczna i do końca nie wiadomo co tak naprawdę chciała przekazać, pokazać, wymyślić, przedstawić autorka. 

Zdaję sobie sprawę, że kiczowate wymysły autorów opisane sprawnie, czyta się dobrze. W książce „Gra o Ferrin” w przyjemnym czytaniu przeszkadza w zasadzie wszystko. Począwszy od nieudolnego prowadzania postaci, totalnego chaosu w fabule, aż po brak znajomości faktów i prawidłowego odmieniania wyrazów przez autorkę. 

Na przykład główna bohaterka: Karolina to 23 letnia wykwalifikowana lekarka, a z tego co mi wiadomo w tym wieku powinna być jeszcze na studiach, a o wysokim wykwalifikowaniu i doświadczeniu w zawodzie na tym etapie edukacji może sobie jedynie pomarzyć. Takich błędów jest w książce sporo, co mnie okropnie drażni i jeży sierść na futrze. Mam wrażenie, że autorka wymyśliła sobie to czego nie wiedziała, bo nie chciało się jej zaktualizować swojej wiedzy. A wiadomo, że inteligentny czytelnik porównuje swoją wiedzę, z tym co aktualnie czyta i kiedy zauważa, że autor wykazuje kompletną ignorancję dla powszechnie znanych faktów ma wrażenie, że się z niego robi zwyczajnego głupka.  

Nie ma sensu już czepiać się utartych schematów wprowadzonych w życie bohaterów, ale język jakimi się oni posługują wołają o pomstę do piekła. Elfy Pani Katarzyny powinny krzyczeć z oburzenia i zgrozy, po tym jak zaserwowano im iście wyszukany elficki język. Włożenie naszych polskich przekleństw w usta elfów jest po prostu debilizmem, głębszym niż studnia głupoty bez dna. Tego po prostu się elfom nie robi! Fantasy musi mieć odpowiedni klimat, a tym co go niszczy śmiertelnie, jest nietrafne wykreowanie języka bohaterów. Każdy z nich jest nieprzekonujący i miotający się między sobą, sprawia to wrażenie jakby autorka nie wiedziała jak dalej ich prowadzić, w związku z czym giną na kolejnych kartkach i wspomnienie o nich całkowicie zanika. Wszyscy z nich działają na nerwy, są płacy nijacy, tacy sami, albo różnią się od siebie większą lub mniejszą ilością wspaniałych mięśni oraz ilości zaliczonego pieprzenia bzykanka. 

Jedyny plus książki to taki, że czyta się ją bardzo szybko, jednak nieudolność pisania autorki sprawia, że książka zgrzyta i łamie szare komórki mózgowe. Po raz kolejny (już nie wiem który) Pani Michalak obraża inteligencję czytelników produkując wiele neologizmów i popisując się nieznajomością odmiany rzeczowników. Przykładowo: (cytuję:) „opuszkiem”. Słowo „opuszka” w dopełniaczu brzmi „opuszki”, w narzędniku „opuszką”. Dotknęła (kim, czym) opuszką, nie opuszkiem… Czy płodnemu pisarzowi można wybaczyć takie niedociągnięcia? Kolejny popis wyszukanego słownictwa: „Spojrzała nań oczyma zranionej łani”. Zastanawiam się gdzie kończy się fantasy wg Michalak, a zaczyna płytki harlequin wymieszany z elementami fantastycznymi?

Desperacja w sileniu się na oryginalność Pani Katarzyny widoczna jest w licznych „zapożyczeniach”, które autorka bierze garściami od innych. Mam na myśli jej zapewne ulubione zdanie, które przewija się co kilkadziesiąt kartek książki, a mianowicie: „Bądź wierna. Idź”. Ci z Was, którzy czytają Herberta od razu zauważą rażące podobieństwo do przesłania Pana Cogito, które kończy się jakże zaskakującym zdaniem „Bądź wierny Idź”.  Czy to też zdarza się płodnym pisarzom, czy po prostu jest to żałosny hołd złożony Panu Herbertowi? Oczywiście o skojarzeniach nazwiska puszczalskiej Agnessy de Sade żal już sobie strzępić pazur. 

Autorka napisała na swoim blogu, że „Gra o Ferrin” jest powieścią jej życia. Jeżeli tak właśnie myśli o Ferrinie to własnym brakiem samokrytyki udowadnia, że już gorzej być nie może. Podsumowując książka jest prostacka bez żadnej filozofii, a pieniądze które na nią wydacie równie dobrze możecie potraktować jako papier toaletowy. Jeżeli macie ochotę na naprawdę smaczną polską fantasy polecam m.in. wspomnianego Sapkowskiego, Dukaja, Piekarę, czy Pilipiuka, którzy czytelników nie traktują jak kompletnych kretynów. 

Moja ocena: 1/6

Katarzyna Michalak, Gra o Ferrin, Wydawnictwo Albatros, okładka miękka, stron 422